10 października wybraliśmy się biegać w Tatry Słowackie.
Na treningu było nas troje. Marcin i ja próbowaliśmy biec na wierzchołek Krywania. To trzecie „czekało” na szczycie.
Widmo Brockenu. Wśród alpinistów panuje przesąd, że jeden raz zobaczone przynosi nieszczęście w górach. Dopiero trzykrotne ujrzenie swojego widma przestaje być złym omenem. Coś w tym jest. Pamiętam zimową wspinaczkę na Jagnięcy Szczyt. Ruszyliśmy rano we mgle. Po pokonaniu dość łatwej drogi, wychodząc ponad chmury osiągnęliśmy wierzchołek. Koledzy dostrzegli na tle chmur swoje postacie w świetlistej aureoli. Miałem szanse na ujrzenie widma trzeci raz . Zeskoczyłem z wysokiego głazu, aby jak najszybciej do nich dotrzeć i zobaczyłem… świetliki w oczach. Dwa stawy skokowe skręcone bolały jak fiks. Po widmie ani śladu. Nie wiedziałem jak zejdę, ale na kolegów mogłem liczyć. Dali mi plecak miedzy nogi, abym w przyszłości mógł zostać ojcem i zepchnęli żlebem w dół. Dość szybko byłem pod ścianą.
Z Trzech Źródeł zaczęliśmy z Cinkiem dość ostro. Szybko osiągnęliśmy Niżnią Przechybę. Krywań ubrany był w czapkę z chmur.
Minutka na zdjęcie i pobiegliśmy dalej przez Wielki Krywański Żleb, którym zimą zjechaliśmy z Krywania na nartach. Po około 2 godzinach i 15 minutach byliśmy na wierzchołku. Jak już wspomniałem tam czekało na nas widmo Brockenu.
Wracaliśmy w dół w dobrych nastrojach. Szczególny spokój osiągnął Cinek mając świadomość, że musi jeszcze dwa razy spotkać się z widmem, aby spokojnie hasać po górach.
Profil trasy