Moje pierwsze spotkanie z Beskidem Niskim miało miejsce już w dniu moich urodzin. To wiekopomne dla mnie wydarzenie odbyło się w Stolicy Beskidu Niskiego – Krynicy, u źródeł Zubera i Słotwinianki. Moje dzieciństwo, to latem pachnący miodem w bukowych pniach Beskid Niski a zimą surowe zbocza Łyśca i Kiczery, na których zdobywałem podstawy sztuki narciarskiej. Chciałbym nadmienić, że były to takie czasy, w których żeby uprawiać narciarstwo najpierw samemu trzeba było zrobic sobie narty (najlepsze były jesionowe), skombinować buty narciarskie i zrobić kijki (mogły być leszczynowe).
Jeździliśmy na nartach, gdzie się tylko dało a że nie było wyciągów narciarskich więc w poszukiwaniu dogodnych miejsc do zjazdów pokonywaliśmy nieraz duże odległości i już wtedy – całkiem nieświadomie zresztą – zacząłem uprawiać skitouring i tak mi zostało do dzisiaj.
Okres studiów to kontakt z ludzmi z SKPB i ciągłymi wyjazdami w Bieszczady, Beskid Niski, Śląski i Żywiecki. Aby łatwiej zdobyć refundację kosztów wyjazdów wpadliśmy na pomysł, żeby założyć własny klub turystyczny. Po długich namysłach odkryliśmy wielką lukę w ówczesnej ,,ofercie turystycznnej’’ i założyliśmy AKWN czyli Akademicki Klub Wędrówek Nocnych. Nasze wyjazdy nabrały wtedy innego wymiaru i to niekonieczne ze względu na nocne przejścia, ale mogliśmy sami organizować i przeprowadzać własne wyjazdy turystyczne. A było ich wtedy naprawdę sporo. Jeden z bardziej udanych to wyjazd na socjalistyczną Słowację w okolice Medzilaboreca w pasmo Wyhorlatu.
Jako, że uparcie z różnych względów omijałem Tatry to tak naprawdę wielkie góry zobaczyłem po wyjeżdzie z Polski do Monachium. Przy słonecznej dobrej pogodzie
jadąc do pracy wydawało mi się, że Alpy są w zasięgu ręki, jednak z Monachium do Garmisch – Partenkirchien jest ok. 90 km. Złudzenie jest na tyle rzeczywiste, że
można pomyśleć, że przez Równinę Przedalpejską do najbliższych gór z Monachium można dojść na piechotę w godzinę lub dwie…
Moje pierwsze dwie albo trzy piesze wyprawy w Alpy skończyły się fiaskiem, tam dopiero przekonałem się, że staranne przygotowanie wyjścia i trzymanie się szlaków turystycznych daje gwarancję dojscia do celu. W górach wysokich nie ma miejsca na improwizacje i inaczej niż w naszych Beskidach wcześniej lub póżniej staniesz przed przeszkodą nie do przejścia – no chyba że potrafisz się wspinąć.
Alpy mają pewnie jakiś magnes w sobie bowiem każde Wohenende spędzałem w tych górach. Byłem pod wrażeniem szerokiej oferty turystycznej i możliwości aktywnego spędzania czasu praktycznie dla wszystkich. Powiem krótko – góry, jeziora górskie, rowery, paralotniarstwo oraz niezliczona ilość kompleksów sportowych na całym terenie podalpejskim, to wszystko czego można oczekiwać – wystarczy tylko po to sięgnąć. Oprócz paralotniarstwa spróbowałem wszystkiego co zostało wymienione, a nawet dzięki mojemu koledze z Wrocławia – Mirkowi – zapisałem się do sekcji piłki nożnej. Grywałem w ten sport dość aktywnie i chyba równie żałośnie – w tej branży nie było efektów. Za to poznałem trochę środowisko tych ludzi i po latach powiem że było fantastyczne. Potem nastąpiła dłuuuga przerwa – wiadomo – powrót w mój Beskid Niski, rodzina, praca…. Jednak nie potrafiłem ograniczyć się do zwykłych codziennych obowiązków, szukałem odskoczni trochę w sporcie trochę w świecie offroud-u (w tym celu kupiłem i wyremontowałem starego UAZ-a) ale wciąż chciałem czuć wolność jaką się czuje będąc w górach. Aż poznałem Marka, z którym po dłuższej znajomości pewnego dnia poruszyliśmy temat turystyki górskiej i jak się okazało obaj chcieliśmy wrócić do dawnej aktywności. Nie później jak w miesiąc od naszej rozmowy zadawaliśmy na kompletnym sprzęcie skiturowym pod Magurę Wątkowską – to był dla mnie chrzest bojowy i nieżle uszlajałem się na tej trasie. A potem – chyba dlatego, że gorzej już być nie mogło- było tylko lepiej. Wyjazdy zimowe w Bieszczady, Tatry, Babią Górę i znów w Bieszczady…… Wyjazdy z czasem stały się trochę rutynowe więc chłopaki ( Marek i Zdzichu ) zamarzyli o Himalajach. Im więcej się nakręcali na ten wyjazd tym bardziej wątpiłem w jego realizację. Aż wreszcie padło sakramentalne „teraz albo nigdy”. Jedziemy do Indyjskiego Małego Tybetu by zdobyć Stok Kangri !!! Pewnego sierpniowego dnia 2010 r. dotknąłem skały Stoku Kangrii na wysokości ponad 6000 m.n.p.m. Przeżyj to sam! Przeżyłem! A potem powrót na tatrzańskie szlaki. Zima, wiosna i nowe nadzieje na kolejne 6000m.
Do zobaczenia na szlaku!!!