Grań Tatr brzmi dumnie. Kiedy się wspinałem przejście głównej grani Tatr budziło wiele emocji. Byliśmy pod wrażeniem szybkości z jaką Krzysiek Żurek pokonał 75 kilometrową grań główną Tatr (70 godzin). Z szacunkiem odnotowywaliśmy informacje o zimowych przejściach grani. W latach 80-tych też miałem swoje potyczki z granią Tatr. W tym czasie często wspinałem się z najspokojniejszym człowiekiem jakiego do tej pory poznałem. Grzesiek – obecnie właściciel pensjonatu pod Nosalem – wiązał się ze mną liną w Tatrach i Dolomitach. Choć pewnie bliżej mu było do wyczynów sportowych naszego kolegi Juhasa to wspinał się ze mną i znosił cierpliwie moje pomysły. Próbowaliśmy „ugryźć” grań latem i zimą. Nie było w tym okresie internetowych portali pogodowych a o nadchodzącej zmianie pogody informowały z nagła śmierdzące gumofilce. Pewnej zimy wybraliśmy według nas optymalny dzień na zaatakowanie grani Morskiego Oka. To było poważne przedsięwzięcie i patrząc z perspektywy czasu na pewno mnie przerastało. Na pierwszym biwaku okazało się, że nie zabrałem zapałek! Po całym dniu aktywności wypiliśmy po dwie gałki śniegu. Rankiem pokonani zeszliśmy w doliny. Po południu tego samego dnia rozpętała się śnieżyca, która trwała 3 dni…
Podczas obozu wspinaczkowego w Dolomitach pokonaliśmy razem fajne drogi na Torre Trieste i Torre Venezia. Wieczorami przesiadywaliśmy przy obozowym ognisku popijając wino. Chyba pod wpływem ulubionego trunku wpadłem na pomysł „zrobienia „ nowej drogi na Torre Venezia! Nie miałem papierów na ten jak się teraz mówi projekt. Byłem za słaby i nie znałem dobrze ściany. Miałem jednak cudownego partnera, który na to przystał. Nie dał mi w łeb dla opamiętania tylko następnego dnia poprowadził pierwszy wyciąg. Grzesiek ze spokojem archeologa wspinając się przesuwał, odkładał lub zrzucał luźne bloki skalne. Droga była okropna i niebezpieczna. Nic dziwnego, że nikt tędy nie chadzał. Po 20 metrach Szyja (pseudonim) założył pierwszy przelot po czym zaproponował, abyśmy zrezygnowali z tej drogi… Zjechał do podstawy ściany i zarządził powrót do bazy. Widać emocji na dzisiaj mu wystarczyło. Byłem nieugięty. Przecież w tym dniu jeszcze nic nie prowadziłem. Zachęciłem Grześka do łatwego wspinania na sąsiedniej drodze, którą wybrali koledzy. Grzesiek nieufnie podszedł do kolejnego pomysłu, ale się zgodził. Postawił warunek. Nie pójdzie ze mną krótszą ścieżką biegnącą pod kruchą ściana (chyba zawiodła jego zaufanie). Wybrał okrężną drogę szlakiem. Tak się też stało. Przy wejściu w nową drogę czekałem na Grześka pół godziny. Przyszedł mocno wystraszony. Opowiedział jak idąc zarośniętą ścieżką o mało nie nadepnął na wielką żmiję. Podskoczył w górę i wydawało mu się, że dłuższy czas unosił się nad próbującą ukąsić go żmiją. Lewitował i ja mu wierzę. Przy jego zdolnościach do medytacji to normalne.
Schowaliśmy się pod duży skalny okap, żeby nie oberwać kamieniem od zespołu wspinającego się przed nami. Słyszymy jak z góry leci kamień. Musi być mały bo hałasu nie robi. Na naszej wysokości odbija się od skośnej płyty, uderza w dłoń ukrytego pod okapem Grześka i w tej dłoni zamiera. Popatrzyliśmy na siebie osłupiali. Szyja ze spokojem odrzucając kamień stwierdził, że jak spadnie w ten upalny dzień śnieg to go już nie zdziwi. Weszliśmy w drogę. Poszło gładko. Nadciągnęły chmury. Usiedliśmy na wierzchołku Torre Venezia i spadł śnieg…
Bieg „ Granią Tatr” to taki dziwny bieg, w którym grani głównej prawie się nie dotyka. Trochę w Tatrach Zachodnich. Jednak kilometrów jest sporo i przewyższeń też nie mało. Zawodnicy pokonują na 71 kilometrowej trasie około 5000 metrów przewyższeń. Zanim stanąłem na starcie biegu, dobrze przepracowałem okres przygotowawczy. Dużo trenowałem w Tatrach z Dawidem, Cinkiem, Grześkiem, Bartkiem i Rychem. Z wyjątkiem Kopieńca znałem doskonale cała trasę. Wiele razy ją przechodziłem lub przebiegałem. Czułem się mocny. Dodatkowo miałem wsparcie Dorotki, Bożenki i Dawida.
Po udanym losowaniu do BGT nie mogłem doczekać się startu w zawodach. Startował też Kamil Niedźwiadek i Paweł. W końcu w sobotę 19.08.2017 roku o godzinie 4.00 ruszyliśmy z „ogródka startowego”w Dolinie Chochołoskiej w 71 kilometrową trasę Biegu „Grania Tatr”. Początkowo biegłem w połowie stawki. Poruszaliśmy się w tempie około 6min/km do schroniska w Dolinie Chochołowskiej. Gdy popatrzyłem w noc w kierunku Grzesia, czołówki liderów majaczyły wysoko nad nami. Ale mieli tempo! Na Grzesiu z zachodu uderzył w nas silny wiatr. Napierał na nas na grzbiecie Rakonia i Wołowca. Momentami gwałtowne podmuchy przewracały na szlaku zawodników. Kilka razy przy łapaniu równowagi poczułem kłucie w lewym kolanie. Jestem szczególnie czuły na wszelkie sygnały płynące z tego kolana. Z powodu zerwanego w nim więzadła mam osłabioną stabilizację. Zwolniłem tempo biegu od Wołowca i spokojnie dotarłem do Starorobociańskiego. Jednak podczas zejścia na Siwy Zwornik ból się powiększał. Do schronisko na Ornaku już tylko szedłem.Miałem prawie 2 godziny zapasu na bramce czasowej, ale liczyłem się z tym, że biegu nie ukończę. W strefie czekał na mnie Józik. Udzielił mi wsparcia, namaścił dobrym słowem a ja ruszyłem dalej. Wiedziałem, że jestem na tyle mocny, że na podejściach mogę nadrobić czas, który stracę na zbiegach. Przerabiałem to w Chamonix, gdzie na 70 kilometrze UTMB skręciłem staw skokowy. Pozostałe 100 kilometrów pokonałem właśnie w takim rytmie.
Do Murowańca doszedłem w czasie 9 godzin 10 min. od startu z Chochołowskiej. Miałem 50 minut na opuszczenie strefy. W punkcie odżywczym czekała na mnie Dorotka, Dawid i Bożenka(mama Kamila) moja grupa wsparcia.Właściwie czekali na decyzję, czy będę kontynuował bieg. Siły miałem gdyż ostatni odcinek zamiast biec szedłem. Mój start i tak już niewiele miał wspólnego z bieganiem. Nienawidzę schodzić z trasy a szczególnie podczas zawodów. Trzeba zamknąć krąg jak napisał M.Raganowicz. Wyszedłeś chłopie to wróć.
Krzyżne poszło spokojnie.Burza raz nas straszyła piorunami raz dolewała za kołnierz. Na stromym błotnym zejściu w kierunku Doliny Pięciu Stawów bolesność kolana znacznie się zwiększyła. Każdy uślizg nogi powodował zwiększenie bólu. Podobnym „rytmem kulawego” schodziła przede mną dziewczyna. Patrycja miała również kontuzję kolana. Razem przegadaliśmy trasę do Wodogrzmotów. Jak przystało na Wodogrzmoty urządzono tam punkt z napojami. Wypiłem colę i załapałem się na resztki chłodzącego sprayu, który zaaplikowano mi na kolano. To, co przeżyłem po chwili przerosło moje wyobrażenia o bólu.To była zła decyzja. Zostałem na mostku z całkowicie zablokowanym kolanem. Szybko zabrakło mi repertuaru przekleństw, które tonęły w szumie wodogrzmotów. Na przyszłość postanowiłem sporządzić stosowną listę, która nie wyczerpała by się tak szybko. Gdyby nie pomoc Janka Nyki pewnie stałbym tam do dzisiaj! Potem trasa wiodła przez cholerny Kopieniec. Do tej pory uważałem, że to nie jest góra. Tylko dlaczego nie mogłem jej szybko wkosić? Potem w strugach deszczu bieg z Kuźnic do Zakopanego. Na mecie byłem po 16 godzinach i 25 minutach. Udało mi się przybiec godzinę przed wyznaczonym limitem. Będę starał się wrócić na ten bieg, aby go przebiec.