Domy z ludzi wypłukane, drzew korzenie w niebo sterczą… , takiego widoku spodziewałem się lądując w Leh po wielkiej powodzi. Serwisy informacyjne podawały liczby 300 zabitych i około 1000 zaginionych. Nocna nawałnica w suchym prawie pustynnym regionie o 4 centymetrach opadów rocznie spowodowała katastrofę. Z potężnych himalajskich dolin wypłynęły rzeki o wysokości fali do 4 metrów. Niosły ze sobą domy, samochody, ogromne głazy i wyrwanych ze snu ludzi.
In August 2010 we were in the Indian Himalayas. We were planning to reach the summit of Stok Kangri ( 20135 feet). The weather forecast hasn’t been that bad for 70 years. Five days before our arrival the flood had killed more than 1000 people. When we arrived to Leh, the situation had already been stabilised . We were able to continue our plan.
Dzień wcześniej w Delhi mieliśmy wątpliwości czy odbędą się loty do Leh. Na stolicę Indii zostawiliśmy sobie tylko 1 dzień. Okazało się, że nie są to te same Indie jakie znałem z przed 20 lat. Przede wszystkim nie ma słynnego Śmietnika, Pahar Ganji. W miejsce początków handlu,nieustającego wrzasku, prawie polskich hoteli, kondensatu dziwolągów z całego świata, szalejących po zmroku świętych krów powstała jakaś chora hybryda. Uporządkowany śmietnik. Jakaś biurwa podjęła decyzję , że na igrzyska wspólnoty Brytyjskiej wszystko będzie piękne. Na Pahar Ganji wykreślono niewidzialne linie biegnące wzdłuż obu stron drogi , które przebiegały przez budynki. O około 2 metry postanowiono je okroić poszerzając ulicę. Oglądaliśmy obnażone bezwstydnie wnętrza domów pozbawionych frontowych ścian. Nikt nie krzyczał ze straganów – chodź misiek, ładna bluzka, nie ma dziura, nie ma plama. Sceneria jak z filmu Pianista. To nie jest już nasze miejsce. Zapewne wytrawni globtroterzy odszukają w bocznych uliczkach Pahar dawny klimat. My uciekamy w góry.
W Leh powitała nas piękna pogoda i jak zwykle powalający widok na góry w rejonie Stok Kangri. Lot trwał 1,5 godziny. Większość czasu spędziliśmy z nosami na szybie jak dzieci przed witryną sklepu ze słodyczami. Powalający widok na góry w tym siedmiotysięczniki Nun,Kun. Za 180 rupii wynajęliśmy taksówkę wybierając za cel najwyżej położoną część miasta Changspa. Dzielnicę polecali nam koledzy w kraju jako spokojną i zieloną. Ponieważ dobrze przepracowaliśmy ostatnie miesiące w Tatrach bez obaw wybraliśmy nocleg na wysokości 3538 metrów. Jak się później okazało ,był to dobry ruch ze względu na tempo aklimatyzacji i miejsce wypadów treningowych. Ceny noclegów jak to w Indiach. Pierwszy napotkany hotel Oriental -1400 rupii za pokój. Prawie się zgodziliśmy. Idąc po bagaże dostrzegliśmy wejście do położonego niżej Lhari G.H. Przywitały nas córki gospodarza oferując pokój z dostawką ( materac na ziemi) za 600 rupii. Byliśmy do przodu 800 rupii dziennie. Miejsce zaciszne, z widokiem na góry, z ogrodem , z powodu ciągłej obecności gospodarzy bezpieczne. Jedynym problemem było ich pokrzykiwanie przy każdym spotkaniu – Juley. Na początku dnia było to przyjemne. Już na drugi dzień okazało się, że sytuacja w Leh nie jest tak piękna jak nam się wydawało po przylocie. Mosty na drodze do Kargilu zerwane. Koniec marzeń o aklimatyzacji w rejonie Nuna. Później usłyszeliśmy o grupie z Polski , która docierała w czasie kataklizmu do Leh 8 dni, przespali się w Leh i wobec kończącego się im planowanego czasu podróży musieli wracać do Delhi. Przy nich byliśmy szczęściarzami.Miasto Leh po wielkiej powodzi od której minęło 5 dni opanowane było przez pył i smog. Na ulicach ludzie w maskach.Z każdego sklepu lub agencji dobywały się chmury dymu z pracujących agregatów prądowych. Stolica gór a przypomniało mi się Delhi. W tej sytuacji nocleg w spokojnej Changspa okazał się wyborem wyśmienitym.
Spoglądając na GPS dookoła piętrzyły się fajne treningowe górki od 4 do 5 tysięcy metrów.Mapę do Garmina posiadłem dzięki Kubie koledze mojej córki , który poświęcił dużo czasu aby ją zdobyć.Mnie oprócz czasu brakowało przede wszystkim umiejętności. Już w pierwszy dzień zdaliśmy test naszego przyjaciela Tomka. Powiedział,że kto wejdzie zaraz po przylocie na stupę w czasie poniżej 15 min. jest dobry. Czasy były super. tatry zrobiły swoje. Byliśmy podbudowani. Całe szczęście, że dopiero po przyjeździe Tomek powiedział,że wchodziliśmy na inną stupę. Drugi dzień to wycieczka na pobliski szczyt 4069m. Wierzchołek technicznie łatwy. Samo tuptanie. Tam i z powrotem 11 km.
Kolejny dzień , odpoczynek – wyjazd taxi do miejscowości Stok. Spacer doliną do wysokości 3913m. Na drugi dzień rowery, jak się okazało za wcześnie. 700 rupii, tyle trzeba wydać, aby wywieźli cię na prawdopodobnie najwyższą przejezdną przełęcz na świecie Kardung La – 5340 m.Szczegóły podróży w dziale Rower. Lecząc rany po eskapadzie rowerowej wybraliśmy się do Hemis. Koszt przejazdu po targach 1000 rupii . Koszt wejścia do klasztoru 100 rupii od osoby. Jeszcze jedno ważne doświadczenie.Dowiedzieliśmy się, że Bumbu to osioł a sta to koń.
Następny to dzień treningowy, inaczej daliśmy sobie w d… Długość trasy 23 km osiągnięta wysokość 5031, przewyższenie 1361m. Całkowity czas z odpoczynkami 12 godzin 37 minut. Tak w skrócie brzmi wejście na nie nazwany szczyt pięciotysięczny . Zdzichu pierwszy osiągnął wierzchołek i jakie było jego zdziwienie , gdy o mało nie zderzył się z jakiem. W trakcie podejścia co jakiś czas za grani wyłaniał się pies. Stawał na eksponowanych głazach i wył. Wierzyliśmy mocno, że to duch jakiegoś szerpy a nie prorok zakończenia naszej eskapady. Wracaliśmy późnym wieczorem, trochę zgnojeni. W zachodzącym słońcu zobaczyliśmy na łąkach konie. Czy to były konie ?.
Nareszcie dzień odpoczynku. Okazał się cięższym niż chodzenie po górach. Pisanie kartek i sklepy. Mordęga. Dobrze, że mamy możliwość wypoczynku w hotelowym ogrodzie. Kolejny dzień treningowy to podejście pod lodowiec na pięciotysięczniku. Strategia wejścia opiera się na komunikacji. Aby zaoszczędzić sobie 3 godziny podejścia drogą do wylotu doliny, godzinę negocjujemy z taksówkarzami. Chyba przesadziliśmy z targiem bo po dojechaniu na miejsce dorzuciliśmy kierowcy 100 rupii. Wywiózł nas na 4 tysiące. Wystartowaliśmy o 8.30 pod lodowcem byliśmy o 14.30. Wysokość na GPS 5300m. Zejście w dół 2.30 godz. i cud. Gdy osiągnęliśmy wylot doliny nadjechała ciężarówka. Złapać okazję w takim momencie to cud. Licząc od domu do wysokości 5300 m przenieśliśmy się o 1800m. Jeszcze jedno. Nowe słowo- bala to krowa.
Kolejny dzień to odpoczynek i załatwianie formalności celem uzyskania zezwolenia wejścia na Stok Kangri. Najlepiej zrobić to samemu w Indian Mountaineering Foundation. Pracuje tam Pan Sonami Wangyal uczestnik pierwszej wyprawy hinduskiej w 1976 roku na Mount Everest. Podobno jako pierwszy hindus zdobył Stok Kangri.Dalsza część trekingu to wyprawa na sześciotysięcznik Stok Kangri.
STOK KANGRI – 6154 M
Malownicze położenie Stok Kangri oraz magia w miarę łatwo dostępnego sześciotysięcznika sprawia, że co roku próbują wejść na niego rzesze turystów. Przy każdym zejściu do centrum Leh towarzyszył nam jego widok. Po wielkich ulewach jakie nawiedziły region 10 dni wcześniej góra pokryta była śniegiem. Jeszcze w Polsce zbierając informacje o wierzchołku byliśmy pewni, że jesteśmy w stanie wejść na szczyt w butach trekingowych. Rozsądek w końcu przeważył i spakowaliśy raki. Teraz patrząc na ośnieżony szczyt wiedzieliśmy, że będą konieczne.
Start wszystkich karawan znajduje się w wiosce Stok. Tam odbywają się nudne spory o cenę, przy których zawsze mam wrażenia , że tubylcy biorą nas za idiotów. Sprawdzają również zezwolenia na wejście. Lubiących chodzić za darmo informuję, że w ciągu dnia można wejść bez zezwolenia, najlepiej z małym plecakiem. Przeszliśmy tak dolinę kilka dni wcześniej. Wtedy jesteście skazani na noclegi poza bazami. Szefowie baz gorliwie sprawdzają zezwolenia na każdym noclegu. Pewnie chcą zarobić. My oddaliśmy ciężkie wory i z lekkimi plecakami ruszyliśmy w góry.
Mieliśmy moc dużą i to nas zgubiło. Wyprzedziliśmy maruderów i samotnie pognaliśmy dalej . Wypatrywaliśmy obozu Mankarmo, który jest pierwszym postojem z noclegiem na wysokości 4300 metrów. Szliśmy pustą , piękną doliną. Coraz wyżej. GPS pokazał 5000 m. Bazy nie było. Zaczęliśmy się grzać w ciepłym popołudniowym słońcu. Po następnej godzinie wiedzieliśmy, że mamy problem. Karawana nie nadeszła, ale nadeszli Hiszpanie .Oznajmili nam , że jesteśmy w innej dolinie. Pomyliliśmy się przy barze położonym na rozdrożu dolin. Szkoda, że nie wstąpiliśmy tam na piwo. Bieg w dół i wróciliśmy na właściwą drogę. Było późno. Nie będę dalej przynudzał o karawanie, jak to bywa w większości wspomnień z wypraw. Dodam tylko, że uznali nas za prawie zaginionch i bagaż rzucili w innej bazie. Może trochę przesadziłem z kłótnią, bo na drugi dzień już nikt nam nie chciał zabrać bagażu do bazy. Jednak tam wylądowaliśmy około południa następnego dnia. Base camp jest na wysokości 5000 metrów. Jest jeszcze drugi wyższy koło lodowca. Jego raczej nie polecam. Warunki są dość surowe.
Tego samego dnia wstaliśmy o północy i ruszyliśmy na szczyt. To nie był mój dzień. Na nocne śniadanie zjadłem liofilizat. Kawałek mięsa zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Idący za nami zespół opisywał dziwne barwy śniegu . Po przekroczeniu lodowca od podstawy mieliśmy twardy śnieg. Poszliśmy na wprost wierzchołka, później w lewo na grań. Dalej granią na wierzchołek. Na wierzchołku byliśmy o 7 rano.Panowały okropne warunki. Chmury, wiatr, odczuwalne zimno (-10) i najgorsze brak widoczności. Byliśmy zadowoleni z samego wejścia.