












Podzieliliśmy wejście na dwa etapy. Pierwszy, po kamolach do granicy śniegu na wysokość 5600 metrów, drugi po śniegu na szczyt.Wyruszyliśmy z bazy o 3.30 w świetle księżyca bez użycia czołówek. Nad nami pojawiły się światełka grupy, która wyruszyła o 12 w nocy. Ten odcinek pokonaliśmy dość szybko w 2 godz. 30 min. Na wierzchołku Kang Yatze pojawiło się słońce. Schowaliśmy lekkie buty do worka i ukryliśmy go w kamieniach. Dalej poszliśmy w rakach.
Od tego miejsca ze Zdzichem zastosowaliśmy himalajskie tempo – więcej oddechów niż kroków . Sebastian pomknął do przodu. Odcinek po śniegu jest monotonny. Najpierw należy kierować się lekko w prawo do z daleka widocznych kamieni. Jest tam fajne miejsce odpoczynkowe. Patrząc stamtąd mamy wrażenie, że wierzchołek jest blisko. Tak naprawdę, dla mnie tu zaczynał się najtrudniejszy odcinek drogi. Jest on stromy i dość długi.
Po osiągnięciu grani tuptaliśmy jeszcze 20 minut i pod wierzchołkiem spotkaliśmy schodzącą grupę „ nocną”. Dowiedzieliśmy się, że Sebastian dogonił ostatniego z nich tuż przed wierzchołkiem. Czas wejścia Sebastiana to 5 godz. 40 min. My walczyliśmy 6 i pół godziny. Na wierzchołku mieliśmy niezłą widoczność. Siedzieliśmy tam prawie godzinę. Kto wie, czy ta skłonność do leniuchowania nie uratowała nam życia. Okazało się, że wcześniej naszą drogę zejściową przecięła 100 metrowej szerokości lawina.
Jeżeli ktoś chciałby kierować się naszym śladem GPS zarejestrowanym w zejściu, od miejsca gdzie kończy się śnieg, to stanowczo odradzam. Jest to wariant naszego kolegi po 600 metrowym, stromym piarżysku. Widocznie mało mieliśmy atrakcji. Jedynym plusem tego zejścia było to, że świeżo przybyła do obozu grupa turystów wzięła nas za herosów szukających sobie trudności po zejściu z Kang Yatze.
W obozie spotkaliśmy polską grupę. Pozdrowiam tą drogą jednego z jej członków Andrzeja.
Umówiliśmy się z Polakami, że na drugi dzień wykorzystamy ich konie do transportu naszego bagażu. Konie przyszły, lecz z naszym transportem coś nie wyszło. Czekaliśmy do 11, kiedy to dowiedzieliśmy się, że koni nie dostaniemy. Korzystając z doświadczenia zdobytego na podejściu w 15 minut przepakowaliśmy do wora i naszych plecaków bagaż przeznaczony dla koni po czym ruszyliśmy do Nyimalingu. Po ponad godzinie byliśmy w bazie.
Tu szczęście nam dopisało. Spotkaliśmy właściciela koni, który zgodził się w jeden dzień zejść z nami do Shang Sumdo. Fajny facet. Gnał koniki tak, że ledwo za nimi nadążaliśmy. Około 14 byliśmy na miejscu.
Właściwie szczęście to nas nie opuszczało przez cały pobyt w górach. Mieliśmy w planie wejście na drugi wierzchołek Kang Yatze. Zrezygnowaliśmy ze względu na duży opad świeżego śniegu. Następnego dnia zeszły z góry trzy spore lawiny.